Powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu ma sens i nie wzięło się znikąd.
Nie ma nic gorszego jak człowiek zostaje sam, bez niczyjej pomocy, odwiedzin rodziny, gdy nagle rodzina się odsuwa, bo tak jest wygodniej.
Jednak wszystkie te osoby przypominają sobie o człowieku, gdy w grę wchodzi spadek... szkoda, że dopiero po śmierci.
Pani Zuza napisała do nas wiadomość, w której podzieliła się smutną historię o swojej 94-letniej sąsiadce i jej rodzinie
Bardzo polubiłam panią Leosię, ponieważ od samego początku, gdy wprowadziłam się do naszej klatki, ona jako pierwsza powitała mnie i powiedziała, żebym nie przejmowała się tym, że ludziom może przeszkadzać remont, ponieważ wszyscy w tym bloku to robili. Zrobiło mi się ciepło na duchu – tym bardziej, że byłam świeżo po rozwodzie i nie miałam ochoty jeszcze przeżywać kolejnych dramatów związanych z niemiłymi sąsiadami, którzy nie rozumieją, że nowi lokatorzy też chcą zrobić remont
„Zaprzyjaźniłam się z panią Leokadią, a ona dała mi naprawdę dużo ciepła, którego potrzebowałam. Byłam sama w Warszawie, ponieważ moja rodzina pochodzi z Koszalina”
Nasza znajomość zaczęła się niewinnie od „Dzień dobry”, po tym zaczęła zaglądać do mnie i pytać jak postępy w pracy, aż w końcu, nie wiem kiedy, pani Leosia stała się moją bratnią duszą.
Po trzech miesiącach jednak mocno podupadła na zdrowiu i konieczna była hospitalizacja. Byłam zdziwiona, gdy nikt nie przychodził do kobiety, mimo że wiedziałam o tym, że ma dwóch synów. Sama byłam u niej codziennie prosto po pracy. Jeździłam do szpitala, aby przywieźć coś dobrego, porozmawiać i podpytać lekarzy o jej zdrowie, choć niechętnie udzielali jakichkolwiek informacji.
W tym wieku każdy nawet najmniejszy zabieg może skończyć się źle, dlatego martwiłam się o moją sąsiadkę, ale na szczęście wyszła cała z zabiegu. Wróciła do domu, a ja zaczęłam się nią opiekować, ponieważ sama nie wychodziła z bloku, miała problemy z chodzeniem i była ogólnie osłabiona
„Ten stan zaczął się w lutym tego roku i trwał aż do października. Niestety pani Leokadia w wyniku komplikacji wynikających z przebytego zabiegu zmarła….”
A o tym, że nie żyje, jako pierwsza dowiedziałam się ja, gdy przyszłam do niej – tak jak zawsze przed pracą, sprawdzić jak się czuje. Miałam do siebie pretensje, że przychodziłam tylko dwa razy dziennie – przed pracą i po pracy, a w weekendy byłam u niej prawie całymi dniami, ale jeszcze bardziej przykro mi było z tego powodu, że jej synowie nie interesują się nią tak jak powinni. Bardzo przeżyłam Jej śmierć, ponieważ była mi najbliższą osobą w odległej od domu rodzinnego Warszawie.
Pogrzeb był skromny i dopiero wtedy poznałam jej rodzinę, która wcześniej, przez te jedenaście miesięcy, ani razu nie pojawiła się w weekend, czy też na święta. Kilka dni po ceremonii pogrzebowej dostałam telefon od kancelarii prawniczej, z którą jak się okazało pani Leokadia współpracowała. Zostałam poproszona o to, aby przyjść do niej w celu wyjaśnienia kilku spraw.
Nie miałam pojęcia o co chodzi, ale oczywiście pojawiłam się w wyznaczonym miejscu o wyznaczonej godzinie. Okazało się, że pani Leokadia przepisała w testamencie na mnie całe mieszkanie i działkę, którą miała pod miastem… Nie miałam nawet pojęcia, że posiada coś takiego. Targały mną dwa uczucia, ponieważ było mi bardzo ciepło na sercu, że ta biedna kobieta potraktowała mnie jak kogoś bliskiego, ale z drugiej strony nie miałam absolutnie praw do jej rzeczy, które latami zbierała. Jeden z synów powiedział, że to na pewno ja maczałam palce w tym, co oczywiście jest bzdurą i też mam zamiar się za to zabrać, ale powiedział też coś, co do tej pory brzmi w mojej głowie. Zarzucili mi, że jestem cwaniarą, która chciała wyłudzić od staruszki najwięcej pieniędzy. Nie mogłam tego słuchać i w obecności tego prawnika, czy adwokata – nie znam się na tym, powiedziałam tak:
„Ja u pani Leokadii byłam codziennie przez blisko 11 miesięcy, a panów nie widziałam ani razu. Nie byliście nawet w szpitalu u tej biednej kobiety. Nie sądzę, abyście byli odpowiednimi osobami, które mogłyby podnosić tutaj jakąś wrzawę. Kto był przy niej w tym trudnym czasie starości?”
Jeden ze starszych synów spojrzał na mnie z dziwnym uśmieszkiem na twarzy i powiedział:
„Proszę pani sąsiadki, nikt nie żyje wiecznie. Starość dosięga każdego i nie jest powiedziane, że przeżywa się tę starość tak, jakby się tego chciało. Chyba nie spodziewała się pani, że ja będę z drugiego końca Warszawy jeździł codziennie do matki, bo ona miała tylko takie widzimisię. A gdzie miałbym czas na odpoczynek? Z roboty prosto do matki?”
Myślę, że nie ma sensu przytaczać więcej fragmentów tej rozmowy, ponieważ te słowa mówią wszystko o tym, jacy to są ludzie. Nie mam jeszcze pojęcia, co z tym wszystkim zrobić i co myśleć, ale daję sobie jeszcze chwilę na zastanowienie. Jednak wiem jedno – pani Leokadii brakuje mi jak najbliższej przyjaciółki i nie zasłużyła sobie na to, aby ktokolwiek o niej źle mówił, a już na pewno nie jej dzieci…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz